Produkt inwestycyjny bez dźwigni, zerowa opłata za zarządzanie. Czyżby jakiś nowy fundusz ETF? Pudło. Na polskim rynku pojawiła się nowa kategoria instrumentu, dzięki któremu można zarabiać na rynkach. Co sądzą o tym produkcie eksperci?
Akcje, opcje, kontrakty, certyfikaty – nasz rynek jest już naprawdę bogaty, jeśli chodzi o rodzaje instrumentów finansowych dostępne dla inwestorów.
A teraz pojawia się kolejna opcja. Grupa ING wprowadziła na rynek tracker – certyfikaty indeksowe opierające się na instrumentach bazowych, takich jak indeksy giełdowe
Produkt ING Tracker ma kilka zaskakujących cech. Jednak nie jest tak, że eksperci są nim zachwyceni, mimo że – uwaga – jest to produkt nie pobierający opłat za zarządzanie!
Inwestowanie w indeks bez opłaty za zarządzanie
Certyfikaty ING Tracker to strukturyzowane produkty inwestycyjne, notowane na Giełdzie Papierów Wartościowych w Warszawie. Bazują na indeksach, walutach, akcjach, surowcach. Można dzięki nim inwestować nie tylko w WIG20, ale też przyjmować ekspozycję na notowania spółek Tesla, InPost czy Nvidia.
Trackery śledzą instrument bazowy w sposób liniowy i uwzględniają mnożnik – zaraz wyjaśnimy czym on jest. Gdy wartość instrumentu bazowego zmienia się o 2%, odpowiednio zmienia się wycena trackera. Trackery nie stosują dźwigni (lewara). Trackery są notowane w PLN.
Wspomniany mnożnik informuje jaka część instrumentu bazowego odpowiada jednemu certyfikatowi. Czyli 1:1000 oznacza, że jeśli instrument bazowy jest wart 1 000 zł, za certyfikat inwestor zapłaci 1 zł. Można kupować i sprzedawać dowolną liczbę certyfikatów (nawet tylko jedną sztukę).
To, że tracker jest kwotowany w polskich złotych rodzi to ryzyko walutowe. Gdy instrument bazowy jest notowany w innej walucie, umocnienie złotego ma pozytywny wpływ na wycenę certyfikatu, ale osłabienie – negatywny.
Certyfikaty Tracker uwzględniają dywidendy wypłacane przez spółki. Dywidendy są automatycznie odwzorowywane w wycenie, ale nie są wypłacane w gotówce.
Jeśli chodzi o koszty, to istnieją przy używaniu trackerów koszty transakcji, opłaty za zarządzanie i koszty spreadu. Ich szczegółowy opis znajdziemy na stronie informacyjnej lub w prospekcie emisyjnym. Wysokość prowizji zależy od brokera. Aktualnie dostępny certyfikat DAX Net Return ma zerową opłatę za zarządzanie.
Co ważne, tracker nie ma terminu ważności, czyli teoretycznie może istnieć w nieskończoność.
Jednak ING zastrzega sobie prawo do wycofania produktów z obrotu w dowolnym momencie. Gdyby doszło do takiego tzw. wezwania emitenta certyfikaty zostaną wykupione po wartości rynkowej, która może być niższa od zainwestowanej kwoty lub ceny emisyjnej. Do wezwania może dojść w określonych okolicznościach (np. gdy zajdą znaczne zmiany w polskich przepisach podatkowych).
Oczywiście, jak na każdym instrumencie emitowanym przez instytucję, na trackerach spoczywa ryzyko kredytowe – czyli dotyczące ING Bank N.V. Gdyby ten holenderski bank nie był w stanie wywiązać się ze swoich zobowiązań, posiadacz trackera może stracić cały zainwestowany kapitał. Jednak umówmy się – jest to mało prawdopodobne. Bank ma rating kredytowy na poziomie A1 (Moody’s), A+ (Standard & Poor) i AA- (Fitch).
Podsumowując, ING Tracker to produkt który jest czymś pomiędzy funduszem ETF (notowanym na giełdzie – jest już kilka takich na GPW), a certyfikatami Turbo dostępnymi już w ofercie ING. Bliżej mu do tych pierwszych, czy do tych drugich?
„Wydaje mi się, że ING Trackery są bliżej ETF-ów.
Jednak w przypadków ETF-ów pobiera się opłaty za zarządzanie, a w przypadku trackerów – nie. Być może w ten sposób ING chciał wejść pośrednio na rynek EFT-ów, bowiem tam duże znaczenie ma renoma emitenta i w Polsce nie notuje się zbyt wielu tytułów uczestnictwa ETF” – tłumaczy prof. Krzysztof Borowski z SGH. „Trackery są dalej od certyfikatów Turbo. W przypadku certyfikatów turbo wykorzystuje się dźwignię finansową, której nie ma w przypadku trackerów ING. Poza tym, trackery pobierają opłatę za część inwestycji niepokrytej przez środki inwestora” – dodaje Krzysztof Borowski.
Inny naukowiec, proszący o zachowanie anonimowości, powiedział, że na podstawie opublikowanych przez ING materiałów promocyjnych można stwierdzić, iż produkt ten jest (przynajmniej na razie) nieprzejrzysty w szeregu kwestii szczegółowych. „Zerknijmy choćby na kwestię dywidend. Można tylko się domyślać, że uwzględniane są dywidendy netto, a nie dywidendy brutto. Brak też konkretnych informacji o skali opodatkowania, a przecież diabeł tkwi w szczegółach” – zauważył.
Tekst przygotował FXMAG